To był zły dzień, chociaż dość zaskakujący. Bawiąc się po pracy, nagle odkryłem prostą sztuczkę, która pozwala bardziej skupić się na tym co ważne. A ludziom, z którymi raczej nie przybiłbym piątki, pozwala skuteczniej tracić czas. Każdemu podług zasług.
Mam taki mały projekt na boku, dla odstresowania po ciężkim dniu i stworzenia czegoś fizycznie namacalnego. Łączę Raspberry Pi (zaskakująco mocny, za to dość tani komputerek wielkości mniej więcej paczki papierosów) z bakelitową obudową radia z okolic ostatniej wielkiej wojny. Całość ma oddawać klimat tamtych lat na tyle, na ile się da. Przykładowo, dźwięk będzie brzmiał jak lampowe radio (dla nerdów: filtry górno- i dolnoprzepustowy, do tego nakładka gwizdu heterodyny – to prawdziwe słowo), obudowa jest cokolwiek sponiewierana i tak dalej. Tak samo ma być z obrazem – mimo użycia nowoczesnego ekranu, ma przypominać mi wakacyjne wieczory spędzone na oglądaniu serialu „Adam 12” na Neptunie przypuszczalnie pamiętającym czasy, gdy Jaruzelski nie był jeszcze tak jakby łysy.
To nie jest takie proste. Akurat w grupie systemów operacyjnych które da się odpalić na Raspberry nie ma łatwego rozwiązania, nie da się tego wyklikać. Szukałem i szukałem, by w końcu dotrzeć do odpowiedzi, za którą konsultantów biznesowych powinno się wyrzucać z okna.
To zależy.
Gamoniowaty konsultant na moment przed dość dosłownym upadkiem.
Zupełnym przypadkiem, znalazłem przy tym link do tekstu w New York Timesie. W dużym skrócie, mówi on o tym jak cały świat aplikacji i serwisów wykorzystuje kolory by zwrócić naszą uwagę i przyciągnąć nas na dłużej. To nie powinno dziwić, cały wielki świat marketingu i sprzedaży to wykorzystuje. W końcu, nikt nie kupiłby szarej paczki płatków śniadaniowych.
(Ogólnie, nikt rozsądny nie powinien kupować płatków śniadaniowych, ale to inna sprawa)
To mnie zaintrygowało. Zacząłem przekopywać ustawienia swojego sprzętu, by w końcu dotrzeć do jednego menu, w którym nie byłem nigdy wcześniej – i pewnie też dopiero teraz dowiadujesz się o jego istnieniu. Sekcja „Dostępność”, zawierająca wszelkie możliwe ustawienia wspomagające w pracy osoby z różnymi stopniami niepełnosprawności. Przypuszczalnie najbardziej ludzka i najbardziej niedoceniana część każdego produktu.
Klik. Mój świat przybrał odcienie szarości. O szlag. Przez moment przypomniały mi się stare, bardzo stare dzieje. Jako czterolatek grałem w podróbę Ponga na radzieckiej podróbce wschodnioniemieckiej podróbki któregoś automatu Atari. Rok później miała miejsce niezła impreza w Czarnobylu. To nie mógł być przypadek.
Jakoś powstrzymałem się od powrotu do szalonych lat osiemdziesiątych, gdy komputery w domach zaczęły wyświetlać kolory. Po godzinie złapałem się na tym, że siedzę nad jednym z wpisów na tego bloga (tak, mam ich trochę na przyszłość…) niemalże ciągiem, tylko z dwa razy przeskakując na zakładki z LinkedIn i Facebookiem. Oba te serwisy były jakoś dziwnie nieatrakcyjne. Straciłem na nich sekundy, nie więcej. Większość bodźców wizualnych, których tak bardzo pożądamy, była nagle nieobecna.
O szlag.
Od tamtego momentu, pracuję właśnie tak. Kolor włączam tylko gdy naprawdę mam ku temu powód – gdy szukam obrazka do prezentacji, obrabiam zdjęcia lub pokazuję wszystkim w biurze znaleziony na szybko filmik, w którym kolega z zespołu tańczy z finalistkami Miss Polonia (serio).
Spróbuj! 🙂 Oto instrukcje dla Windows i Mac OS. Użytkownicy Linuksa, no cóż: najpierw musicie ustalić jakiego rodzaju serwera X używacie, potem znaleźć repozytorium z odpowiednim programem, wyeksperymentować z ustawieniami, spróbować wyjść z vim-a, znowu spróbować wyjść z vim-a, zalogować się na inny terminal i uwalić proces vim-a, dociągnąć dwa moduły do kernela i zrestartować komputer.
Na koniec, obiecany bonus dla ludzi, u których o wyborze miejsca pracy decydują piłkarzyki i PlayStation. Otóż, w odcieniach szarości nie widać z daleka, że siedzicie na FB, Allegro, tudzież robicie wszystko by tylko nie pracować. Korzystajcie póki się da, po prostu mniej osiągniecie w życiu i będziecie biedniejsi. Wasze prawo.