Pracowałem i współpracowałem z różnymi firmami. Małe, średnie, ogromne. Polskie, europejskie, amerykańskie, azjatyckie. Z żenadą w ilości minimalnej, średniej, przeogromnej. Każda była inna, ale miały wiele, oj wiele wspólnego.

Były takie, które były miejscami czystego wyzysku. Niedowartościowany pan i władca, gdzieś pośród tłumu maluczkich. Żeby było zabawniej, zwykle miały w sobie jakiś (mniejszy lub większy) pierwiastek udziału państwowego. Im więcej polityki (oraz, im mniejsza miejscowość – widzę tam fascynującą korelację), tym więcej niedowartościowanych ego, jakoś tak to wychodzi.

Były też takie, w których się po prostu pracowało. Przychodzisz, robisz swoje najlepiej jak potrafisz, wychodzisz. Czasem jakieś nadgodziny, ale bez przesady. Nie ma spiny, czasem pojawiają się korporacyjne warianty gry o tron, ale bez przesady. Chleb powszedni sporej części z nas. Ot, po prostu miejsce pracy, jak z encyklopedii.

W sumie, całkiem normalne, prawda? Czego innego się spodziewać. Oczywiście, trzeciej kategorii. Ze specjalnym miejscem w piekle.

Robiłem kiedyś konsultacje w pewnej firmie. Na zewnątrz wszystko grało, niby procesy poukładane sensownie, ludzie zmotywowani – ale wyników nie było. Spędziłem z nimi jakiś czas. To było… ciekawe. Wydawali się strasznie zżyci. Ludziki z HR (za nazywanie ludzi „zasobami” powinno się stawiać nago pod pręgierzem i obrzucać świeżo wyciśniętym czosnkiem) byli wszechobecni. Może pomóc tutaj, może pomóc tam, spotkanie 1/1 co parę tygodni. Ponad tym wszystkim grało jedno słowo: rodzina.

Jesteśmy jak rodzina.

U nas jest jak w rodzinie.

Jak każda rodzina, mamy czarne owce (!!!).

Pogadałem z ludźmi w zespołach. Mieli wszystkie symptomy syndromu sztokholmskiego. Obawiali się swoich przełożonych i nie chcieli zaatakować ich wprost, ale słowem kluczem był sarkazm. Ilość szydery, którą z dziką chęcią wylewali na swoich przełożonych była proporcjonalna do ich wysokości w hierarchii i do ich bliskości. Kierownik projektu zbierał srogie cięgi. Prezesa z pewnością nieustannie piekło ucho. Kierownik działu, no cóż – pewnie nie był świadom, że coś się dzieje. Był niewidoczny.

Przy tym wszystkim, ci ludzie godzili się na wszystko dla firmy. Nie ma podwyżki w tym roku, „bo wiesz, musimy zatrudnić juniorów”? Spoko. Nie dostaniesz drugiego monitora pomimo trzech wysłanych wniosków „bo mamy korporacyjne standardy usprzętowienia”? Spoko. Zostaniesz na kolejny weekend bo klient się gotuje a my z oszczędności posłaliśmy kolegów na ławkę? No wiadomo, firma najważniejsza.

To było straszne. Oni serio czuli się związani z organizacją, która nimi pomiatała, która ich nie szanowała, która – przy tym wszystkim – nieustannie przypominała im, że są razem. Że jadą na jednym wózku. Że są rodziną, że mają rzeczy które są dla nich ważne, że dbają o siebie nawzajem.

Byli takim zespołem szambonurków, którzy wiedzą, że są w gównie, ale są w nim razem i jest to ich gówno. Boże, co za żenada.

Długo tam nie zostałem. Przy niechęci kierownictwa do zmiany podejścia, nie było co robić. Ryba ZAWSZE psuje się od głowy.

Zaliczyłem kilkanaście firm, w różnym stopniu zafiksowanych na tematach miękkich. Rodzina, wspólne wartości, wspólne spojrzenie, jedna idea… Każda z nich wykorzystywała to by eksploatować pracowników. Osoba, której sprzedamy większą ideę, będzie bardziej zmotywowana, mniej problematyczna, mniej asertywna (!). Takiego podejścia się uczy, nawet oklepani guru psychologii chodnikowej mówią by zaprojektować coś większego, za czym stoi firma („Start With Why”).

Bo wtedy łatwiej jest sprzedać, zatrudnić, zarządzać…

No jest.

Pytanie, czy chcesz pracować w takim miejscu. Są firmy, w których nikt nawet nie zająknie się na temat bycia wielką rodziną. Z których wychodzisz o 16:30 jako jeden z ostatnich. A gdy odchodzisz, mówią ci „powodzenia, może kiedyś wrócisz!” zamiast mafijnego pocałunku na pożegnanie.

Rodzinę masz w domu. Pracę masz w pracy. Pamiętaj o różnicy.