Wczorajszy poranek nie zwiastował dobrego dnia. Poranek był zdecydowanie zimniejszy niż się wydawał (taka cecha Trójmiasta), więc mój krótki rękawek wydawał się być lekko ekstrawagancki. Poranne zerknięcie na wagę i jej trendy również nie poprawiło mi humoru, ale o tym później. Do tego wszystkiego, pędzący z górki rowerzysta dość efektownie przejechał przez kałużę przyozdabiając jedną z nogawek moich spodni efektownym rozbryzgiem.
Szlag.
Nie mam przesadnej sympatii do rowerzystów. Gdy jadę autem, oni też gdzieś tam są. Utrudniają płynną jazdę, trzeba ich wyprzedzać, ich ścieżki zabierają przestrzeń życiową mojego samochodu. Gdy idę pieszo, ocierają się o mnie niemal o milimetry. Zawsze fascynowało mnie jak wiele są w stanie zrobić byle tylko nie zahamować, nawet na moment. Łączy mnie z nimi chyba tylko szczera nienawiść do ujeżdżających hulajnogi.
Swoją drogą, samo wymienienie zniekształceń poznawczych, które stoją za tym sentymentem zajęłoby chwilę. Nasze mózgi są złośliwe. Do tego przypominają nam o tym zawsze, gdy w Łodzi widzimy auto na tablicach ze Zgierza. Lub we Wrocławiu z Detroit Trzebnicy.
Ale do brzegu.
Nagle trafiła mnie myśl, że rowerowy niszczyciel moich spodni zdecydowanie nie znajdował się na lżejszej stronie ludzkości. Z drugiej strony, pora dnia i pełne sakwy sugerowały, że ów człowiek po prostu jechał do pracy – jak każdego dnia. Żeby było zabawniej, znam osobiście parę osób, które przerzuciły się na rower by zrzucić kilogramy i tylko ich nabrały. Bez sensu, nie? Przecież wszyscy wiedzą, że większa dawka ruchu skutkuje lepszą figurą.
Niekoniecznie.
W zależności od wybranej trasa, odległość z mojego domu do pracy to 2,5 do 4 kilometrów. W duchu zdrowia, ekologii i jednak lekkiego zaniepokojenia zauważalnym zacieśnieniem spodni, postanowiłem pokonywać ją pieszo. Do pracy z górki, do domu ostro pod górę, jak to w Gdyni. Tym oto sposobem, po pokonaniu sporo ponad 100km przez niespełna dwa miesiące, przybrałem niemal pięć kilogramów. Jakim cudem?
To dość proste. Prosty, ale intensywny marsz pod górę przez 30 do 50 wydaje się dość męczący. Co prawda to ledwie 200-300 kcal, ale mózg pięknie to wykrzywia i domaga się rekompensaty. Dokłada się do tego mniejsze lub większe (w zależności od pogody) odwodnienie organizmu, które niezawodnie mylimy z głodem. Jakby tego było mało, obniżony po wysiłku poziom glukozy osłabia silną wolę. Wisienką na torcie jest poczucie moralnego zwycięstwa.
Ha, kolejny dzień z buta, zajebiście, ale się zmęczyłem! Złapię tylko coś na szybko…
Ja, przykładowo przedwczoraj
Ten mechanizm kompensacji jest naprawdę złośliwy – do tego przychodzi niepostrzeżenie. Pozyskanie prawie 5 kilo energii w dwa miesiące to ledwie 500 kcal ekstra dziennie. Dwie małe kanapki – i już. Nie od razu Rzym zbudowano, ale też nie rozpadł się nagle.
Gdzie w tym wszystkim są rowerzyści? Oprócz kompensacji, wpadają też w drugą pułapkę. Rower jest najbardziej efektywnym energetycznie sposobem poruszania się za pomocą ludzkich mięśni jaki istnieje. Po prostu nie da się przemieszczać bardziej wydajnie. Mamy połączenie niskiego spalania energii z mechanizmem pchającym nas do zrekompensowania sobie wysiłku. Niezła kombinacja, nie?
Paradoksalnie, można to zwalczyć zastępując długie spacery do pracy jazdą samochodem – ale o tym innym razem.